Już jestem w domu. Od zobaczenia pierwszego żurawia sporo się wydarzyło...
Kiedy pojechaliśmy na rowerową wycieczkę było więcej żurawi ;) Jedyne
czego mogłabym się "uczepić" to: 1. fatalne światło (był wieczór) 2.
odległość. Stały bardzo daleko, ale z moim zoomem 36x udało się
rozpoznać, że to para dorosłych i jeden młody ;)
Kolejne spotkanie z żurawiami było rano. Tym razem również stały daleko, ale światło całkiem niezłe.
Co dalej. Czasem widziałam przelatujące nad łąkami ptaki, które były
wielkości np. sójki, ale nie widziałam zbyt dokładnie cech - jedynie to,
że były całe ciemne, miały dość zaokrąglone skrzydła i wydawały
nieznany mi skrzeczący głos.
Czasem spacerowałam po lesie i raz zobaczyłam stamtąd stojące bardzo
daleko na polu wielkie, czarne ptaszyska. Szkoda, że nie wzięłam
aparatu. Próbowałam podejść bliżej, ale poderwały się do lotu. Kruki?
Las był sosnowy, odwiedzały go kopciuszki, raz był jakiś Phylloscopus,
który ładnie pozował. Nie zabrałam aparatu. Nie miałam go również wtedy,
kiedy zobaczyłam tam moją pierwszą czubatkę. Ale ona akurat nie
pozowała ładnie ;P Chociaż może jakaś dokumentacja by była.
Teraz smutne wieści. Chodziłam sobie po miejscu, w którym często
przebywały żurawie, w poszukiwaniu jakichś nowych piór. Wtedy zobaczyłam
leżącego na ziemi martwego ptaka. Leżał brzuchem do dołu, więc
pomyślałam: pełzacz? Ostrożnie go podniosłam i wtedy zobaczyłam, że...
to jakiś skowronek. Przyjrzałam się jeszcze dokładniej i wtedy
stwierdziłam: to lerka. Miała kontrastową wstawkę na skrzydle.
Ptak jakby nie miał górnej części dzioba. I wtedy okazało się, że górna
część była po prostu bardzo silnie wygięta w prawo. Może przez
deformację dzioba ptak nie mógł się odżywiać? Z drugiej strony głowa
troszkę bezwładnie zwisała, co by wskazywało na złamanie karku. Więc co
mogło się stać?
W każdym razie całość wyglądała tak strasznie, że nie mogłam się nie
popłakać. Zrobiłam dokumentację i położyłam lerkę w trawie pod
drzewkiem.
Może fizyczny kontakt z martwą lerką nie jest zbyt dobrym pomysłem przed obiadem, ale bardzo dokładnie umyłam ręce.
I jeszcze jedno wydarzenie, też trochę smutne. Obiad jedliśmy w takiej
altance, po dachem. Altanka była z jednej strony ograniczona szybami,
które zatrzymywały wiatr. Niestety, o te szyby obijały się ptaki. I po
obiedzie znalazłam koło szyby dorosłą świstunkę leśną. Żywą. Jednak
widać było, że coś z nią nie tak. Starałam się ją wziąć do ręki, ale ona
próbowała odlecieć. Jednak udawało się polecieć nie wyżej i nie dalej
niż kurze. W końcu udało się ją wziąć. Była dorosła, lecz zachowywała
się nieporadnie jak młody. Poszłam z nią gdzieś w krzaki, ale siedziała
mi na otwartej dłoni - wtedy też zauważyłam, że miała chore oko lub w
ogóle go nie miała. Tak bliski kontakt ze świstunką był dla mnie niezwykły, chociaż już zdarzało mi się trzymać dzięcioły, różne sikory i raniuszki. Zlokalizowałam uraz lewego skrzydła, ale nie mogę
powiedzieć, co się dokładnie stało. Próbowałam łapać dla świstunki
leśnej różne owady, do akcji ratowniczej przyłączyły się moje koleżanki,
ale wszystko na nic - nie chciała jeść. Pod dachem altanki znalazłyśmy
opuszczone gniazdo. Włożyłyśmy jakiś mech i wsadziłyśmy ptaszka do
środka, po czym położyłyśmy gniazdo koło malw i zarośli, żeby nie zmókł w
nocy. Rano gniazdo leżało opuszczone. Zapewne poszedł w zarośla i tam
się ukrył. Jeżeli żyje, mam nadzieję, że sobie poradzi. Jeżeli nie, to
że umarł w spokoju.
Pozdrawiam, Emi10