Tak, szczur.
Czyli wynik naszej wyprawy po ptaki, która zaowocowała brakiem ptaków.
No, było może kilka gołębi, które i tak są zwane potocznie i pogardliwie
przez społeczność szczurami latającymi...
Konkretniej była to wyprawa po maleńkie, zwinne i jakże sympatyczne czaple zwane bączkami.
Już wyjaśniam sprawę - może nie było to miejsce to obserwacji
niewielkich ptaków wodnych, a już na pewno nie bączków, bo był to...
miejski park.
Znam swoje szczęście doskonale i gdyby postać takowego bączka faktycznie
ukazała się moim oczom, byłby to cud. Także misja była z góry skazana
na niepowodzenie. Wtedy jednak wcale nie przyszło mi do głowy.
Wyruszyłam do parku uzbrojona po zęby w sprzęt foto i nadzieję. Dotarłam do jeziorka.
No więc. Po zajęciu strategicznego miejsca pod krzaczkiem zaczaiłam się na nieuchwytne ptactwo. I co?
Komary cięły, krew się lała.
Zmieniłam strategiczne miejsce w nadziei na większą ilość ptaków. A bączków jak nie było, tak nie ma.
Zrezygnowana zaczęłam karmić tłuste gołębie słonecznikiem.
I wtedy zobaczyłam szczura nad brzegiem. Do niego dołączył jeszcze jeden. Dwa. Pięć!
Ten pierwszy, najbardziej wyluzowany, spostrzegł bystrymi oczętami
sunące w powietrzu ziarenka, które kilka sekund później znikały
przepastnych paszczach gołębi.
Tak więc szczur, niegłupie stworzenie, podpłynął do miejsca zdarzenia i
zaczął przeganiać ptaki, aby dobrać się do przysmaku. Podszedł do mnie
na pół metra i jadł, a ja robiłam mu zdjęcia. Gdy zrobiło się późno,
wróciłam do domu. Ptaków może nie było, ale szczury, owszem.